Otwarcie powiedziały o braku zabezpieczeń w walce z koronawirusem. I poniosły dotkliwe konsekwencje. Do dziś pozostają bez pracy.
Renata Piżanowska jest położną.
- Zawsze chciałam być lekarzem i pracować z dziećmi. Trochę się to spełniło. To jest mój świat, to są moje dzieci. Pracowałam 26 lat, dużo radości i smutków zostawiłam w tym miejscu.
Miejsce, o którym mówi pani Renata to szpital w Nowym Targu.
Druga bohaterka, Marta Kołnacka od początku swojej kariery zawodowej związana jest z warszawskim pogotowiem ratunkowym.
- Praca w pogotowiu, to zawsze było moje marzenie. Skończyłam szkołę. Wydaje mi się, że dobrze wykonywałam pracę. W karetce spędziłam młodość. Mogłam zmienić pracę w każdym momencie, ale coś mnie w niej trzymało. Daje to powera, jeśli jedzie się do kogoś, kto nie oddycha i za sprawą urządzeń i leków jesteśmy w stanie sprawić, że ten człowiek zaczyna oddychać – opowiada z pasją.
Wpisy w internecie
Gdy wybuchła epidemia koronowirusa – dla obu kobiet wykonywanie zawodu stało się wyjątkowo niebezpieczne.
- Każdego musimy teraz traktować jak potencjalnie zarażonego. Muszę zabezpieczyć siebie i pacjentkę. Zbliżam się do niej bliżej niż na dwa metry. Chce czuć się bezpieczna – mówi Piżanowska.
Kilka tygodni temu położna opublikowała na Facebooku wpis, dołączyła fotografie.
- Były to zdjęcia maseczek wykonanych przeze mnie własnoręcznie i zdjęcie moich rąk poranionych po płynach dezynfekcyjnych – precyzuje.
Położna poniosła dotkliwe konsekwencje.
- Nie sądziłam, że ten post będzie przez pana dyrektora mojego szpitala odebrany bardzo osobiście . Zostałam wezwana do dyrekcji i wręczono mi wypowiedzenie w trybie natychmiastowym z mojej winy. Miałam kryzys, doła, czułam się bezradna – przyznaje.
Zobacz też: Od 11 maja do osób w kwarantannie będą wysyłane SMS-y
Emocje
- O godz. 7 rozpoczęłam dyżur. Dostaliśmy wezwanie do pacjenta, który jak wynikało z wywiadu miał problemy kardiologiczne. Poszliśmy do mieszkania i okazało się, że pacjent ma temperaturę powyżej 39 st. C. Potem przyznał się, że od 3-4 dni ma kaszel. Powiadomiłam dyspozytornię o sytuacji, która ma miejsce. Miałam zadzwonić do sanepidu, i czekać na decyzję, co z nami. Do momentu uzyskania wyniku pacjenta mieliśmy być w kwarantannie. Dostałam informacje, że póki, co, mamy siedzieć w karetce. 12 godzin spędziłam w karetce. Nikt się nami nie zainteresował. Nikt nawet nie przyszedł i nie zapytał, czy nam przynieść ciepłej herbaty – opowiada.
Młoda ratowniczka medyczna, zestresowana sytuacją, w jakiej się znalazła, zamieściła na Facebooku dramatyczny post o tym, jak wygląda przymusowa kwarantanna: o braku jedzenia, picia i dostępu do toalety.
- Osoby, które zmagają się z tak trudna sytuacją, czyli mające bezpośredni kontakt z pacjentami z dużym czynnikiem ryzyka, będą miały potrzebę wygadania się, wyładowania. Fanpage pomaga w tym. Niekiedy trudno wypowiedzieć emocje, łatwiej je opisać. Kiedy napisze się o tym, to się to wyrzuca z siebie. Kiedy nie wyrzucamy emocji to wybuchamy. Czasem tak jest, że jedni wyrzucają je na bieżąco nie doprowadzając do kulminacji, a inni kumulują aż w końcu rzucą jedno mocniejsze zdanie – tłumaczy Łukasz Gnioch, terapeuta ze stowarzyszenia „Zrozumieć i pomóc”.
Konsekwencje internetowego wpisu poniosła także pani Marta. Prawdopodobnie to za sprawą tego, co opisała na Facebooku, została zwolniona z pracy.
- Jestem zaskoczona, że w dobie epidemii, gdzie nie ma ludzi do pracy, pozbyli się pracownika, który sumiennie, odpowiedzialnie i profesjonalnie wykonywał swoją pracę – mówi.
- Wszędzie ogłasza się, że brak jest personelu, przy czym personel jest zwalniany. Słyszałam ostatnio, że ratownik medyczny został zwolniony w związku z komentarzem, jaki został umieszczony na Facebooku – dodaje pani Renata.
„Karanie za wyrażanie emocji”
Ustaliliśmy, że osobą, o której wspomniała położna jest doświadczona ratowniczka medyczna z Pruszcza Gdańskiego. W mediach społecznościowych skomentowała organizację pracy w pogotowiu i rozwiązano z nią umowę. Zwolniona ratowniczka nie chciała wypowiadać się na temat tego, co się wydarzyło. Na rozmowę zgodziła się dyrektor pogotowia.
- Mogę odczytać uzasadnienie. „Osoba wprowadzała w obieg fałszywe informacje i rozpowszechniała je w mediach społecznościowych. O rzekomych zaniedbaniach w związku z zagrożeniem COVID-19, tj. braku przestrzegania zasad higieny i reżimu sanitarnego. Ponadto użyła wulgarne słowa: „Dyrekcja ma w d… pracowników i naraża ich życie i zdrowie”. To nie jest pierwsze według mojej oceny przewinienie tej pani. Szczerze mówiąc nie widzę możliwości dalszej współpracy. Powinna była przyjść i powiedzieć to przełożonej, a nie kręcić aferę w mediach społecznościowych.
- Karanie kogoś za wyrażanie emocji nie jest czymś dobrym. Myślę, że to jest taka sytuacja i taki stres, że w tym momencie potrzebna jest rozmowa z tą osobą. Rozmowa w każdej sytuacji, nawet konfliktowej jest bardzo ważna, bo tylko z niej możemy dowiedzieć się, z czego wynika problem – mówi Łukasz Gnioch.
Zobacz też: Naukowcy mają coraz więcej dowodów, że na dworze trudniej zarazić się koronawirusem