33-letni Robert Zych uratował rodzinę z pożaru. "Happy end" był na wyciągnięcie ręki, jednak mężczyzna zmarł.
- Usłyszeliśmy dźwięk, syczenie. Zerwaliśmy się na równe nogi i wbiegliśmy do tego pokoju. Zobaczyliśmy jak palą się drzwi od przedpokoju, a dzieci spały tutaj. Robert chwycił Piotrka. Potem szedł po moją córkę. Całe drzwi się już paliły. Wziął Weronikę, otworzył drzwi balkonowe i od razu ją na śnieg wyrzucił. Wtedy ja wzięłam Piotrusia i wyszłam z nim też na dwór, a Robert został w mieszkaniu, bo była jeszcze mama - opowiada Beata Japs, partnerka Roberta.
Kobieta była uwięziona w pokoju.
- Nie mogłam wyjść. Wybiłam szybę i wyszłam oknem. Syn mi przyniósł drabinę i po drabinie zeszłam. 50 procent ciała miałam poparzone - opowiada Alicja Kamińska-Zych, matka Roberta.
W feralną noc było w domu pięć osób. Robert Zych uratował z pożaru dwoje dzieci i swoją mamę. W najgorszym stanie była pani Alicja, która trafiła do szpitala w Siemianowicach, Robert trafił do szpitala w Łęcznej.
- Mama miała 10 procent szans na przeżycie. A brat miał 50 procent szans - mówi Ewa Zych, siostra Roberta.
Niestety, 33-letni Robert Zych zmarł. Do ostatnich dni była przy nim żona, z którą się rozstał i partnerka, z którą mieszkał.