Uwaga!

odcinek 7537

Uwaga!

- Było upijane, narkotyzowane, a potem wykorzystywanie. Ja nie wiedziałam, w co wchodzę, miałam 14 lat – mówi Zosia, która przesiadywała w popularnych wśród młodzieży miejscach w centrum Warszawy.

- Tutaj wszystko jest proste, przynajmniej dla nas, bo dla was to może być kompletna abstrakcja. Cierpienie jest proste, wciąganie proszków jest proste. Wystarczy usiąść i je wziąć. Umieranie jest proste, wystarczy się położyć i umrzeć – mówi Zosia i dodaje: - Życie jest najtrudniejsze ze wszystkich rzeczy, które można sobie wyobrazić.

Kilka lat temu, do popularnego wśród młodzieży miejsca w centrum Warszawy, zaprowadziła ją była przyjaciółka.

- Obie potrzebowałyśmy bliskości osób starszych, a tam się takie zbierały – tłumaczy 19-letnia dziś dziewczyna.

Z relacji Zosi wynika, że kontakty ze starszymi osobami, nie były niczym niezwykłym.

- Chodzi o upijane, narkotyzowane, a potem wykorzystywanie. Ja nie wiedziałam, w co wchodzę, miałam 14 lat. W takim wieku nie myśli się o takich rzeczach – tłumaczy.

O swoich doświadczeniach Zosia zdecydowała się opowiedzieć, pokazując swoją twarz.

- Nie boję się. Wiem, że jeżeli człowiek występuje z twarzą, to ma zdecydowanie większą siłę przekazu. Żeby jak największej ilości osób pomóc, to jest najlepsze rozwiązanie. Jeżeli chcę pozbyć się przeszłości, to muszę do niej podejść otwarcie. A jeżeli chcę do niej podejść otwarcie, to nie mogę kryć się za blurem albo za czarną szmatką – tłumaczy.

Miejsce spotkań młodzieży w centrum Warszawy

- Byłam zbuntowana i nie miałam świadomości, że mogę się zwrócić do mojej mamy albo właściwie nie chciałam tego robić – tłumaczy Zosia.

- Wydawało mi się, że znam jej znajomych, bo przychodzili do domu. Wydawało mi się, że mam dobre relacje z córką, bo opowiadała mi, co w szkole i gdzie była. Potem okazało się, że ma drugie życie, o którym nic nie wiedziałam – przyznaje matka Zosi.

- Tam wypiłam swoją pierwszą wódkę – mówi nastolatka. Pytana, skąd ona i jej znajomi mieli pieniądze na alkohol, przyznaje: - Nie mieliśmy, kradliśmy.

Matka Zosi wielokrotnie zastanawiała się, gdzie popełniła błąd.

- I nie wiem. Nie to, że nie wiem, bo jestem takim świetnym rodzicem, tylko nie wiem. Wydawało się, że to bunt nastolatki. Że chodzi na terapię, grup terapeutyczne i to jej pomaga, że jest już dobrze, a okazywało się, że cały czas grała. Że wcale nie było dobrze, tylko coraz gorzej.

Zosia przesiadywała w centrum od 14. do 16. roku życia.

- To były dwa lata, a potem w wieku 17 lat po raz kolejny wróciłam na jakiś czas. Młodzież tam ciągnie, ze względu na to, że bardzo łatwo zawierać znajomości. Oczywiście poprzez substancje – przyznaje.

Łatwa dostępność leków narkotycznych, to nie jedyny problem. Czy w ogóle jest jakiś sposób, by uchronić młodych przed zagrożeniami?

- Nie, nie będę obrażał państwa inteligencji, że taka recepta jest i ją mam, mimo że ponad 30 lat pracuję jako terapeuta – mówi terapeuta Adam Nyk ze stowarzyszenia Monar. I dodaje: - Jeżeli pojawia się problem, to, to co możemy zrobić, to towarzyszyć tej osobie. Nie robić niczego za nią, bo to nie zadziała. Nie można kogoś wepchnąć do pokoju z terapią i trzymać drzwi. Potrzeba choć trochę chęci z tej drugiej strony.

- Ważne jest też coś, czego nie doceniamy, czyli rozmawianie. Mało rozmawiamy albo to jest powierzchowne. I Bardzo mało rozmawiamy o emocjach – zaznacza Adam Nyk.

O młodzieży z centrum rozmawialiśmy też z Agnieszką Sikorą z fundacji „Po drugie”.

- Myślę, że to problem, o którym powinniśmy zacząć poważnie rozmawiać, że mamy kryzys rodziny. Rodziny, w której dziecko wymyka się spod kontroli. Rodziny, która ma dziecko z zaburzeniami psychicznymi, która nie dostaje wsparcia psychologicznego czy psychiatrycznego. Coraz częściej pracujemy z młodzieżą, która trafia w bezdomność, choć ma domy i rodziców, którym zależy – mówi Sikora.

Zosia też uciekła z domu.

- Zgłosiłam to na policję, do ITAKI. Szukaliśmy jej po całej Warszawie. Znaleźliśmy ją tam. Po dwóch dobach – mówi matka nastolatki.

- Wyszłam z założenia, że skoro rodzina mnie nie chce, to znajdę sobie taką rodzinę, która będzie mnie chciała. To było poszukiwanie przyjaciół, miłości, ciepła. Czegokolwiek, żebym poczuła się lepiej, bardziej chciana, bardziej zrozumiana. Obecna w czyimś życiu – tłumaczy motywy ucieczki Zosia.

Próby samobójcze nastolatków

- Nie chciała się tłumaczyć. Tydzień później miała pierwszą próbę samobójczą. Wylądowałyśmy w szpitalu. Koszmar, ale to był dopiero początek koszmaru – mówi matka Zosi.

- Zaczyna się od miękkich narkotyków, na przykład od marihuany, a później bierze się dziwne rzeczy. Czasami nie wie się, co to jest. Czasami się dostaje i ktoś mówi: „Ej, to będzie zaje… Patrz, on się fajnie po tym czuje”. A skoro brakuje szczęścia w życiu, to może to go da, więc się bierze. W tym momencie ma się kompletnie wywalone, co się stanie – opowiada Zosia.

Nastolatka brała jeden z silnych leków.

- Jest dopochwowy, a jeżeli weźmie się go doustnie to ma bardzo podobne działanie do LSD. Tylko, że działa dłużej, bardziej intensywnie. Brałam to wielokrotnie, czasami codziennie, a czasami kilka razy dziennie. Właściwie cały czas byłam naćpana – przyznaje Zosia.

- Spałam, ale mój partner usłyszał, jak córka uderza głową w ścianę. Obudził mnie, że coś się dzieje z Zośką. Jak weszliśmy do pokoju, to w ogóle nie było z nią kontaktu. Bełkotała. Zataczała się, mówiła, że strasznie jej gorąco. A wcześniej czytałam artykuły, z których wynikało, że osoby, które wzięły dopalacze, umierają z przegrzania. Nie wiedziałam, co ona wzięła. Zadzwoniłam po karetkę. Próbowałam zmusić ją do wymiotów. Chciała przedawkować – mówi matka Zosi.

Dorosły mężczyzna miał „opiekować” się młodzieżą z centrum

- Był gruby, bardzo gruby. Miał, jeżeli się nie mylę, 24 lata. Był kimś w rodzaju guru, był „ojcem ”dla wielu osób, które przychodziły tutaj. Opiekował się nami, kupując nam alkohol. Część osób wykorzystywał. Robił to na zasadzie: „Ej, chodź, pokażę ci coś”. I oczywiście był to seks. Wtedy z nieletnią, mną. Między innymi, bo było więcej takich dziewcząt – opowiada Zosia.

- Każde jej wyjście z domu, to był straszny stres. Miała zamontowany lokalizator. Wiedziała, że go ma, ale jej to nie przeszkadzało. Wyjść i wyłączyć telefon, czyli lokalizator. Wiedziałam już, że zakazy nie działają, więc bardziej zaczęłam z nią współpracować – mówi matka Zosi.

- To było życie jak na bombie. 2,5 roku mojego niespania. Jak była w szpitalu, to spałam, ale i tak się martwiłam. A jak wracała do domu, to nie spałam, bo bałam się, że zaraz coś się stanie - dodaje.

Zosia pięć razy była w szpitalu psychiatrycznym i raz w ośrodku terapeutycznym. Jeszcze więcej miała prób samobójczych.

- Najpierw skoczyłam pod samochód, potem wzięłam leki, potem próbowałam się zabić, potem znowu w psychiatryku. To było osiem razy. Trzy razy to była próba zwrócenia na siebie uwagi, ale pozostałe… Nie wiem, dlaczego przeżyłam. Naprawdę nie mam pojęcia – przyznaje 19-latka.

- Jej psychiatra powiedział mi, że muszę się pogodzić z tym, że moje dziecko się zabije. Że jak ona naprawdę będzie chciała to zrobić, to nie ma takiej możliwości, żebym ją uratowała. I jeżeli ja się z tym pogodzę, to będzie mi łatwiej działać. Musiałam w głowie przejść pogrzeb ukochanego dziecka. To było bardzo trudne, ale faktycznie zadziałało. Powiedziałam jej, że jestem z nią zawsze, cały czas, natomiast nie jestem w stanie jej uratować, wbrew jej woli. To był moment przełomowy – mówi matka Zosi.

Co zdecydowało o tym, że Zosia postanowiła wyjść z bagna, w którym tkwiła?

- Moja mama i mój brat. Nie chciałam więcej patrzeć, jak płaczą, nie chciałam więcej patrzeć, jak przeze mnie cierpią – mówi Zosia i dodaje: - Trzeba pomocnej dłoni, nikt z tego nie wyjdzie sam. Potrzebna jest choć jedna osoba, która powie: „Dobrze sobie radzisz”. Jeżeli się tego nie usłyszy, to mózg sam siebie zje, powie: „Jesteś g…” i tak już zostaje.

- Rodzice nigdy nie mogą się poddać, nawet przy najgorszych rzeczach, które usłyszą od swojego własnego dziecka. Rzeczach, których człowiek nigdy by się nie spodziewał. Nie mogą się od dziecka odwrócić – zaznacza mama Zosi. I dodaje: - Te dzieci, a właściwie dorośli, o których mi córka mówi, dalej są tam w centrum. Niektórzy są bezdomnymi. To są w większości osoby, których rodzice się poddal