Wyzysk, nieodpowiednie traktowanie i skandaliczne warunki zakwaterowania – o takiej rzeczywistości opowiedzieli nam obcokrajowcy pracujący przy jednej z flagowych inwestycji Orlenu.
Flagowa inwestycja Orlenu za 25 miliardów złotych, czyli budowa kompleksu Olefiny 3 pod Płockiem, realizowana jest głównie przez koreańskiego wykonawcę. Inwestycja ma być największym zakładem petrochemicznym w Europie. Przy jej budowie pracuje kilka tysięcy osób, głównie z zagranicy.
- Pochodzę z Indii. Mam dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, żonę i matkę. Utrzymuję ich finansowo – opowiada Libin.
Mężczyzna przyjeżdżając do Polski szukał lepszych zarobków.
- W Indiach mamy bardzo niskie płace, każdy szuka pracy w Europie czy w Ameryce. Mam brata, który też ma swoją rodzinę i też wyjechał do pracy za granicą – mówi.
Libin i jego brat Balu przyjechali do Polski dzięki agencji, która zatrudniła ich przy pracy sezonowej pod Warszawą. Kiedy praca skończyła się, obaj mężczyźni zgłosili się do koreańskiej agencji pracy.
- Miałem spotkanie z dwoma Koreańczykami. Mówili, że zapewnią dobre zakwaterowanie, dobrą pensję i na wszystko będą dokumenty – opowiada Libin i zaznacza, że miał mieć umowę.
- Miałem dostawać 23 zł za godzinę. I pracować 10 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu – precyzuje mężczyzna.
W budowę petrochemii dla Orlenu zaangażowane są różnie powiązane ze sobą firmy. Głównym wykonawcą zakładu jest firma z grupy koreańskiego koncernu Hyundai. Ta z kolei korzysta z usług wielu podwykonawców. Pracowników, dla co najmniej jednej firmy podwykonawczej, rekrutuje koreańska agencja pracy. Ta sama, która zwerbowała Libina i Balu, do pracy na budowie zakładu petrochemicznego Olefiny 3.
Skarżą się na dramatyczne warunki mieszkaniowe
W ten sposób Libin i jego brat trafili do hostelu.
- Na miejscu zobaczyłem wiele osób w małym pokoju, niektórzy z nich tam gotowali, gotowali w sypialni – opowiada Libin.
- Było tam bardzo źle. Mieszkaliśmy w warunkach, które nie nadawały się dla ludzi. Do tego raz nie było ciepłej wody, raz zimnej albo wcale nie było wody – opowiada Balu.
Po ponad dwóch miesiącach pracy Libin i Balu wciąż nie zawarli żadnych umów. Wynagrodzenie było wypłacane bardzo nieregularnie. Zdesperowani mężczyźni próbowali interweniować u swojego przełożonego, do którego wszyscy zwracali się Kim. Był to przedstawiciel koreańskiej agencji pracy, która ściągnęła ich na budowę petrochemii.
- Koreańczyk mówił, że będą płacić pensje na konto, każdego 15. dnia miesiąca. Ale przychodził 15, 20, 21, 25 i pensji wciąż nie było. Wtedy Kim dawał nam 400 zł albo 200 zł. Mówił weź to, damy ci pieniądze następnym razem. Przekazywał pieniądze do ręki, a czasami je wysyłał na konto, ale to były bardzo małe sumy – opowiada Libin.
Mężczyzna dodaje, że nie miał też ubezpieczenia.
- Jak pracowałem na wysokości, myślałem, co będzie, jak spadnę i umrę. Kim wtedy mówił - nie chcesz pracować, to idź sobie, zabieraj bagaż i idź - przywołuje.
Pytanie o zaległe pensje i umowy o pracę zakończyły się dla obydwu mężczyzn dramatycznie. Niespodziewanie, w środku nocy, zostali wyrzuceni na bruk z hostelu, w którym byli zakwaterowani.
- W środku nocy przyszedł Kim i mnie popychał. Wszystkie moje rzeczy wykopał, jakby grał w piłkę nożną. Do dziś nie zapłacił mi 2 tys. zł – mówi Libin.
- Byłem szarpany i zostałem wyrzucony z hostelu. Moje rzeczy zostały wkopane nogą na zewnątrz. Nigdy nie spotkałem się z taką sytuacją. Do tej pory to przeżywam – dodaje Balu.
Niepełne i nieterminowe wypłaty, brak umów o pracę i fatalne warunki mieszkaniowe. Czy te problemy dotyczą także innych osób? Rozmawialiśmy o tym z cudzoziemcami, którzy wciąż pracują na budowie pod Płockiem.
Od naszych rozmówców usłyszeliśmy, że nie mają umów o pracę.
Weszliśmy do jednego z hosteli dla robotników. Warunki były tam fatalne. Ciasnota, smród i unoszący się wszędzie pył z roboczych ubrań. Ciężko było oddychać.
- W jednym pokoju mieszka sześć osób – usłyszeliśmy.
Na podłodze spał mężczyzna. Okazało się, że jest chory. Od jego towarzyszy usłyszeliśmy, że ten kto choruje, musi jeszcze zapłacić karę za każdy dzień nieobecności w pracy.
- Nie pracujesz, jesteś chory, płacisz 30 zł – powiedział jeden z robotników.
- Jest jedna łazienka całe piętro – usłyszeliśmy.
- W hostelu mieszkało ponad 50 osób. Były dwa piętra, jedno piętro, jeden prysznic – precyzuje Libin.
- Na budowie niektóre materiały były niebezpieczne. Mieliśmy ubrania ochronne, ale maski nie działały. Za każdym razem miałem kaszel, bardzo ciężki kaszel – opowiada Libin.
Wiele osób, z którymi rozmawialiśmy chciało zachować anonimowość.
- Oni są zdani na łaskę pracodawcy. Całe rodziny czekają na ich pieniądze, więc oni nie mogą sobie pozwolić, żeby oficjalnie wystąpić przeciwko pracodawcy. Do tego oni nie mówią w ogóle po polsku, często nie mówią też dobrze po angielsku. I nie wiedzą, gdzie mieliby się zwrócić z prośbą o pomoc – mówi Bartosz Józefiak, współautor reportażu.
Miasteczko kontenerowe pod Płockiem
W hostelach mieszka tylko część obcokrajowców. Znacznie więcej osób trafiło do miasteczka kontenerowego, zlokalizowanego na terenie samej budowy. Nie można tam wejść bez specjalnej przepustki. O panujących tam warunkach opowiedział nam Polak, który dłuższy czas pracował na budowie.
- To jest po prostu terror. Taki łagrowy terror. Jest tam wiele dziwnych zasad. Nie można opuszczać tego kampu po godzinie 22, ani na niego wchodzić. Jak ktoś się spóźni, to musi warować przed kampem, poza budową do godziny szóstej czy siódmej – opowiada mężczyzna.
Z jego relacji wynika, że kontenery mają mniej więcej po 8 metrów kwadratowych.
- Mieszkają tam po czterech. No i mają tam cały swój dobytek. Do tego na korytarzach stoją przepełnione kubły na śmieci, z których unosi się smród. Byłem tam jednego razu i rozmawiałem z Hindusami. Pokazywali, jak stoi woda na podłodze. Te kontenery są bardzo nisko osadzone nad ziemią. I w momencie, gdy tam padał śnieg, był mróz, to podłoga przemarzała – mówi nasz rozmówca.
- Ogólnie Hindusi i Filipińczycy są kierowani do najcięższych prac. Koreńczycy bardzo często poniewierają ich. Krzyczą na nich, zastraszają. Słyszałem o przypadkach, że na przykład byli kopani w tyłek przez przełożonych, popychani. Są zatrudnieni na umowę zlecenie. Robią masę godzin, a nie mają za nie pieniędzy, niektórzy nie mają w ogóle umów – dodaje mężczyzna.
Wszyscy robotnicy, którzy opowiadali nam o licznych nieprawidłowościach i naruszeniach prawa, mówili o tej samej koreańskiej agencji pracy i mężczyźnie, do którego zwracali się Kim. Próbowaliśmy go odszukać.
- Tutaj go nie ma. Jest na spotkaniu w innym miejscu – usłyszeliśmy od osoby, która otworzyła drzwi.
Okazało się, że mężczyzna, z którym rozmawialiśmy, był obecny podczas wyrzucania z hostelu osób domagających się zaległej pensji i umów o pracę.
- Ja tylko im pomagałem, bo pochodzę z Indii. Tłumaczę – stwierdził.