Pani Paulinie zablokowano prawo jazdy za przekroczenie prędkości. Kobieta przekonuje, że w czasie kiedy miało do tego dojść, była w innym mieście, a zatrzymanego do kontroli samochodu w ogóle nie zna.
Pani Paulina prawo jazdy ma od sześciu lat.
- Nigdy nie dostałam żadnego mandatu. Z samochodu korzystam na co dzień. Był moment kiedy miałam dwie prace i studia. Wówczas nie dało się funkcjonować bez samochodu – tłumaczy.
Kontrola
W styczniu tego roku Paulina Lubowicka miała o ponad 50 km/h przekroczyć prędkość przy ulicy Sobieskiego w Warszawie. Podczas kontroli policjanci wystawili mandat wysokości 400 złotych i przyznali 10 punktów karnych. Prawo jazdy zawieszono na trzy miesiące. Problem w tym, że jak twierdzi kobieta, w dniu kiedy popełniono wykroczenie, nie było jej w Warszawie.
- Tego dnia, o godz. 11, pisałam egzamin na Uniwersytecie Morskim w Gdyni. W tym samym momencie wypisany został na mnie mandat w Warszawie. Na sali egzaminacyjnej spędziłam półtorej godziny. Od razu po egzaminie poszłam do pracy. Nie ma możliwości, żebym tego dnia była w Warszawie – przekonuje.
24-latka mieszka, uczy się i pracuje w Trójmieście. O tym, że dostała mandat za przekroczenie prędkości, dowiedziała się przypadkowo – dopiero po pięciu miesiącach od jego wystawienia.
- Zainstalowałam aplikację mObywatel, wprowadziłam swoje dane i zobaczyłam, że moje prawo jazdy jest zatrzymane – opowiada studentka. I dodaje: - Bardzo się zdziwiłam. Najpierw myślałam, że to zwykła pomyłka. Ale weszłam dalej w punkty karne i okazało się, że na moim koncie jest jeszcze 10 punktów karnych. I jak się wejdzie dalej, to widać, że dostałam mandat w Warszawie, w styczniu, kiedy pisałam egzamin.
Czy kobieta była w Warszawie kilka dni wcześniej lub później? Może mandat został wystawiony z błędną datą?
- To niemożliwe. Dodatkowo mam informacje o pojeździe, który przekroczył prędkość, Nie znam ani tego modelu samochodu, ani tym bardziej rejestracji – zapewnia.
Z informacji zawartych na koncie 24-latki w aplikacji mObywatel, wynika, że prędkość przekroczono samochodem marki Skoda zarejestrowanym w podwarszawskim Pruszkowie.
Kradzież tożsamości?
Rzecznik prasowy Komendy Stołecznej Policji nie chciał rozmawiać przed kamerą na temat ukarania studentki z Gdyni. W mailu poinformowano, że wydział ruchu drogowego Komendy Stołecznej Policji wyjaśniał sprawę, a zebrane materiały, w związku z podejrzeniem zaistnienia przestępstwa, przekazano do Prokuratury Rejonowej Warszawa-Mokotów. Tu jednak pojawił się kolejny problem - od trzech miesięcy prokuratorzy nie zdecydowali, która dokładnie prokuratura ma zbadać, czy doszło do kradzieży tożsamości pani Pauliny.
- Dla mnie sprawa jest oczywista. Policjanci dysponują informacjami, kiedy doszło do popełnionego wykroczenia, znają markę pojazdu, miejsce i numer rejestracyjny, więc jest to kwestia czasu, kiedy policja i prokuratura zapuka do drzwi sprawcy tego wykroczenia i tak samo sprawcy przestępstwa, bo myślę, że ta osoba będzie podejrzewana o popełnienie przestępstwa, jakim jest przerabianie, podrabianie dokumentów, bo złożyła fałszywy podpis na blankiecie mandatu karnego, więc przyznała się do winy – mówi Marek Konkolewski, ekspert ds. bezpieczeństwa ruchu drogowego.
Według Konkolewskiego, który był inspektorem policji, mogło dojść nie tylko do kradzieży tożsamości, ale też do nierzetelnej kontroli ze strony funkcjonariuszy. W sytuacji gdy przepisy pozwalają na to, by kierowca nie miał przy sobie żadnych dokumentów, łatwo o pomyłkę.
- Pamiętajmy, że do tego wykroczenia doszło w Warszawie w styczniu, a więc w czasie pandemii, gdzie powszechnie nosiliśmy maseczki. Była to zima. Hipotetycznie można uznać, że sprawca tego wykroczenia mógł mieć założony także szalik i czapkę, a więc trudno dokonać identyfikacji twarzy z danymi, które pokazują się w rejestrze dowodów osobistych. Mógł nastąpić błąd i staranność policjanta nie była do końca należyta – mówi ekspert. I dodaje: - Może zdarzyła się sytuacja, że policjanci zatrzymali osobę hipotetycznie o tym samym nazwisku. Osoba potwierdziła dane i policjanci zadowoleni, że zrobili tak zwany wynik, wypełnili formalności, szli na skróty i po prostu wypisali mandat karny i wysłali informację do starosty i dokument został zatrzymany.
Pani Paulina przyznaje, że wpisując w wyszukiwarkę jej nazwisko, wyskakuje dużo kobiet, które podobnie jak ona, mają blond włosy i nazywają się tak samo.
- Nawet znalazłam jedną osobę, która się tak nazywa i mieszka w Warszawie. Skontaktowałam się z nią, ale dowiedziałam się, że ta osoba w ogóle nie ma prawa jazdy i jeździ tylko i wyłącznie komunikacją miejską, więc nie wniosło to nic nowego do sprawy – mówi studentka.
"Nikomu się nie spieszy"
Mimo że Paulina Lubowicka przedstawiła policjantom zaświadczenie, że w dniu i w momencie wystawienia mandatu była na uczelni, sprawa od trzech miesięcy tkwi w miejscu, a studentka w policyjnym rejestrze nadal ma punkty karne i 400 złotych mandatu do zapłacenia.
- Nikomu się nie spieszy, ani policji, ani prokuraturze. Wszyscy umywają ręce. Jest wieczna spychologia - niepojęte. Całe szczęście, że nie miałam żadnej kontroli, bo w czasie lockdownu pracowałam jako dostawca, spędzałam w samochodzie kilka godzin dziennie – wskazuje Lubowicka.
- Ta pani w ogóle nie miała świadomości, że ten dokument został jej zatrzymany. Za każdym razem, gdyby została zatrzymana do kontroli drogowej, groziłby jej mandat karny w wysokości 500 zł. Gdyby ponownie została zatrzymana do kontroli drogowej, ten okres byłby wydłużony o kolejne sześć miesięcy – wskazuje Marek Konkolewski. I dodaje: - Zmierzam do tego, że wadą tego systemu jest to, że żeby odblokować zatrzymane przez starostę prawo jazdy, trzeba osobiście zgłosić się do urzędu i złożyć wniosek. Dopiero wtedy, albo fizycznie, albo w formie elektronicznej, odblokowuje się prawo jazdy. Ze zdecydowaniem trzeba zaapelować do rządu, żeby zmienić działanie tego systemu teleinformatycznego, żeby po trzech miesiącach od wydania decyzji, prawo jazdy automatycznie było odblokowywane przez system. A nie, że osobiście trzeba robić nawet kilkaset kilometrów, żeby udać się do starosty, złożyć wniosek i zapłacić. To jest chore.
- W moim wypadku, żeby odblokować prawo jazdy, musiałam udać się do starostwa w Siemiatyczach, które oddalone jest od Trójmiasta o 450 kilometrów. W Siemiatyczach też nie było prosto, pani nie była skora do pomocy. Na wejściu zapytała, co ja tutaj robię, skoro mieszkam w Gdyni i tam powinnam to załatwić, choć mówiła przez telefon, że muszę tam być osobiście. Nikt z urzędników nie chciał mi pomóc, bo uważają, że wymyśliłam całą tą sprawę i nie wiadomo czego oczekuję – mówi pani Paulina.
Z informacji przekazanych nam przez pełnomocnika rządu ds. cyfryzacji wynika, że przy kolejnej modyfikacji systemu obsługującego centralną ewidencję kierowców rozważana jest rezygnacja z osobistego stawiennictwa w urzędzie, by odblokować zawieszone prawo jazdy.