Mieli zabić człowieka, potem poćwiartować, upiec na ognisku i zjeść. W przyszłym tygodniu rusza pierwszy w powojennej Polsce proces o kanibalizm. Czy podejrzani rzeczywiście mogli dopuścić się tak okrutnego czynu? A może ta historia nigdy się nie wydarzyła?
W 2002 roku w pobliżu wsi Kołki (Zachodniopomorskie) miało dojść do makabrycznej zbrodni. Według ustaleń śledczych, pięciu mężczyzn miało zabrać z baru innego mężczyznę, wywieźć go nad jezioro, zabić i zjeść.
- Mężczyznom tym przedstawiono zarzut dotyczący dokonania zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem poprzez dekapitację zwłok, a następnie rozczłonkowanie ciała, upieczenie i częściową konsumpcję. Dokonali także ograbienia zwłok z części ciała oraz z odzieży – wylicza Alicja Macugowska-Kyszka, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Szczecinie.
„Gorsze niż horror”
Jednym z podejrzanych jest Robert M. - wykwalifikowany spawacz, ojciec czwórki dzieci. Mężczyzna miał dobrą pracę i szczęśliwą rodzinę. Jesienią 2017 roku do jego drzwi zapukała policja.
- To było gorsze niż jakiś horror - wspomina Nikola Czyżak, córka podejrzanego. I opowiada: - Było bardzo wcześnie rano, przybiegł do mojego pokoju brat i powiedział, że przyjechała policja i że zabierają tatę. Zbiegłam i zobaczyłam, jak policjant celuje w mamę, dzieciom kazał schować się na górę. Nie wiedzieliśmy, dlaczego go zabrali. Mama po paru dniach powiedziała, że chodzi o jakieś zabójstwo. Dopiero z czasem wyszły informacje o tym kanibalu.
Do zatrzymania czterech podejrzanych doszło po 15 latach od popełnienia rzekomej zbrodni. Piąty podejrzany już nie żył i to on miał rzekomo przed śmiercią o wszystkim opowiedzieć. Słyszała to osoba, która pół roku później wysłała anonimowego maila na policję.
- To były spokojne chłopaki, dla wszystkich to był szok. Ale nikt nie wierzy, że oni to zrobili – mówi jeden z mieszkańców Kołków.
- Znam ich od urodzenia i nie wierzę, żeby takie cuda zrobili. Żeby zabić kogoś i zjeść? To chyba nie człowiek coś takiego robi, tylko zwierzę – dodaje inna kobieta.
Po chwili okazuje się, że rozmawiamy z matką nieżyjącego już podejrzanego.
- Nigdy w życiu o tym mi nie mówił. Jestem matką, ale on coś miał z psychiką. Widać było to po nim, a jeszcze jak wypił, to takie niestworzone rzeczy opowiadał. Nikt mu nie wierzył. Mógł nazmyślać – podkreśla.
Łatka dzieci kanibali
Sprawą nieustannie żyją mieszkańcy wsi. Aresztowania podejrzanych i łatka kanibali sprawiły, że zmieniło się też życie całych ich rodzin.
- Na początku było ciężko, dzieci śmiały się z mojego rodzeństwa. Mówiły, że ich ojcem jest ludożerca. Sama musiałam zmienić szkołę – przyznaje Nikola Czyżak. I dodaje: - To jest dla mnie chora sytuacja, że trzymają go już trzy lata, a jemu życie wywaliło się do góry nogami. Stracił rodzinę. Mama od niego odeszła, zostawiła go. Dzieci chyba już nawet nie pamiętają, jak wygląda. On nawet nie widzi, jak one dorastają. Kiedy go zabierali, były jeszcze małe.
- Nie wierzę, że on to zrobił i wiem, że ktoś go w to wrabia – podkreśla Czyżak.
Mecenas Jerzy Synowiec, adwokat jednego z podejrzanych przyznaje, że takiej sprawy jeszcze nie miał.
- Jest wiele znaków zapytania, wiele sytuacji, jakich w procesach karnych nie było, zaczynając od tego, że jest tam element kanibalizmu. Druga rzecz to, że sprawa wyszła na światło dzienne po upływie kilkunastu lat. Dzisiaj minęło prawie 19 lat. Kolejna rzecz to, że nie znaleziono nigdy zwłok ofiary. To się czasem zdarza, ale chyba nigdy się nie zdarzyło, że nie wiadomo, kto to jest. Nie wiadomo, skąd ten człowiek miałby się wziąć, kim był.
Podejrzani po morderstwie, które jest im zarzucane, mieli utopić zwłoki w jeziorze. Jednak po przeczesaniu dna jeziora, nic nie znaleziono.
„Do tej pory nie wiem, o co chodzi”
Dotarliśmy do dwójki podejrzanych, którym uchylono areszt tymczasowy. Mężczyźni czują się niewinni.
- Oni [organy ścigania – red.] nawet nie wiedzą, kto to miał być. Nikt nie zaginął. Nie wiem, co jest grane – denerwuje się pan Janusz.
Mężczyzna przekonuje, że nie spotkał się feralnego dnia z innymi podejrzanymi. – Pierwszy raz nad tym jeziorem byłem z policją.
- Nie wiedziałem, o co chodzi w tej sprawie i do tej pory nie wiem. Nie wiem, jak to wytłumaczyć – załamuje ręce pan Sylwester, drugi podejrzany.
W areszcie wciąż pozostaje Robert M. Podobno wpływ na to miało zeznanie trzeciego z podejrzanych, który miał potwierdzić, co mężczyźni zrobili nad jeziorem z ofiarą.
- Pomimo że nie ustalono danych tego mężczyzny, zebrany w toku postępowania materiał dowodowy, w tym m.in. relacja jednego z podejrzanych, a następnie przeprowadzony z jego udziałem eksperyment procesowy i również pozostałe materiały zgromadzone w sprawie, dały podstawę do tego, żeby skierować akt oskarżenia do sądu – przekonuje prokurator Alicja Macugowska-Kyszka.
Czy świadek jest wiarygodny?
- Nie mogę udzielić odpowiedzi na to pytanie z uwagi na charakter tego postępowania – mówi Macugowska-Kyszka.
Mężczyzną, który miał zdradzić szczegóły zabójstwa i jako jedyny z czwórki oskarżonych przyznał się, był Rafał O. Spotkaliśmy się z nim.
- Jestem człowiekiem niewinnym. Niczego takiego nie było – deklaruje na wstępie.
Dlaczego mężczyzna zeznał inaczej?
- A co miałem powiedzieć, jak mnie dusili?
Kto?
- Policja. Nigdzie nie byłem. Jestem człowiekiem normalnym, pomagałem innym – przekonuje.
Niedługo miną cztery lata odkąd Robert M. trafił do aresztu.
- Zmienił się strasznie. Schudł. Od jakiegoś czasu w ogóle nie je mięsa, bo go to obrzydza. Wiem, że przez jakiś czas chodził do psychologa, bo nie dawał sobie rady – opowiada córka podejrzanego.
- Myślę, co będzie, jak wróci, czy będzie tym samym człowiekiem? Nie dość, że wyjęli mu kilka lat, bo zamknęli go jak w klatce, to on stracił wszystko. Stracił rodzinę, pracę, stabilne życie. I teraz wróci… tak naprawdę nie wiem, do czego wróci. Do pustych ścian? – denerwuje się Czyżak.
Proces oskarżonych ma się rozpocząć 22 lutego.