Uwaga!

odcinek 6275

Uwaga!

Lockdown i brak gości, zobowiązania kredytowe, w końcu bankructwo – z takimi problemami mierzy się dziś wielu restauratorów. Mimo wsparcia rodziny oraz przyjaciół, znany wrzesiński restaurator nie poradził sobie z przerastającymi go obciążeniami i popełnił samobójstwo.

Samobójcza śmierć Jarosława Gasika była zaskoczeniem dla jego bliskich, pracowników i mieszkańców 30-tysięcznej Wrześni. Dzień wcześniej biznesmen zaplanował spotkania, był w lepszym niż ostatnio humorze.

- Byliśmy umówieni na dogranie pewnych szczegółów związanych z firmą. Umówiliśmy się na godz. 11 i chwilę później dowiedzieliśmy się, że tata nie żyje – ubolewa Jakub Tokarski, zięć zmarłego.

„Przerosła go odpowiedzialność”

56-letni Jarosław Gasik był cenionym restauratorem. Od wielu lat prowadził we Wrześni lokale i sale bankietowe, w których organizował imprezy okolicznościowe. Zatrudniał osiemdziesiąt osób.

- To był człowiek o wielkim sercu. Zawsze mogliśmy na niego liczyć. Dbał o pracowników i dbał o lokal, o wszystko. Nigdy nie baliśmy się, że nie zapłaci – podkreśla Maciej Wichłacz, jeden z pracowników restauracji.

- Szef zawsze miał dużo na głowie. Zawsze robił wiele rzeczy na raz, wielotorowo – dodaje Marzena Konieczna. I zaznacza. - To nie do końca jest tak, że przerosło go, to, co miał na głowie. Przerosła go odpowiedzialność. Zawsze czuł się odpowiedzialny za lokal, pracowników. Zawsze był zwrócony w stronę pracownika.

Z relacji pracowników wrzesińskiej restauracji wynika, że mężczyzna przed śmiercią wypłacił pracownikom zaległe pensje.

- Zachowywał się normalnie, cieszył się, normalnie z nami rozmawiał – wspomina Wichłacz.

Restrykcje

Pandemia pokrzyżowała wszelkie plany, z dnia na dzień uniemożliwiała normalne funkcjonowanie lokali.

- Sale bankietowe od 12 lat działały na pełnych obrotach. Mało tego, niektóre imprezy były planowane na pięć lat do przodu. Teraz wszystko świeci pustkami. Sale są nieczynne od momentu wprowadzenia obostrzenia o imprezach tylko do 20 osób – mówi Tokarski.

Firma kwalifikowała się do rządowej pomocy i ją dostała.

- Dostaliśmy tarczę, umorzenia ZUS-u i postojowe, ale to wszystko było tak naprawdę kroplą w morzu potrzeb. Były kredyty, koszty pracowników. Zanim wszystko zostało zrestrukturyzowane, to tych pieniędzy już nie było – wyjaśnia Tokarski.

- Do tego trzeba opłacać media. Jest ogrom opłat, z którymi trzeba się borykać. [Pomoc rządowa – red.] to był chwilowy plaster, a nie rozwiązanie problemu – dodaje David Topolski, drugi zięć zmarłego.

Rodzina nie może organizować imprez ani przyjmować gości.

- To jest złożony biznes. Nie na zasadzie, że mamy jeden towar i go sprzedajemy. W tym są ludzie, produkcja. To zespół naczyń połączonych, które mają wpływ na to, czy ten sukces jest, czy go nie ma - tłumaczy Topolski. I dodaje: - Tata się tym wszystkim martwił, bo nie był przedsiębiorcą, który patrzył tylko na czubek swojego nosa. Przez lata nawiązały się bliskie relacje z pracownikami. On stworzył jedną, wielką rodzinę.

Pałac

Restauratora najbardziej przytłaczało wielomilionowe zobowiązanie kredytowe związane z remontem zrujnowanego pałacu, w którym miała działać restauracja i hotel. To marzenie Jarosław Gasik spełnił zaledwie kilka miesięcy przed śmiercią.

- Pałac z przerwami remontowaliśmy przez sześć lat. To była bardzo trudna inwestycja, ponieważ z całego pałacu zostały tylko mury zewnętrzne – mówi technik budowlany Robert Konopacki. I dodaje: - Praca tutaj była drugą pasją pana Jarosława. To był człowiek, który pojawiał się na budowie w białej koszuli, nagle znikał. Szedłem do sali obok, a tam pan Jarek już wydawał posiłki. Mawiał: „Wszystkie ręce na pokład”.

W październiku pałac odwiedził Robert Makłowicz.

- Dał nam pozytywną rekomendację. Do dzisiaj wspominam, jak pan Gasik opowiadał o całej historii hotelu. Mówił o przejęciu pałacu i tym, jak się cieszyli z żoną. Podkreślał, że to jest ich perełka – wspomina Marta Rogowska, była pracownica.

- Mieli już gotową restaurację, która była fantastyczna. Gotował tam, choć Września to nie jest duże miasto, bardzo wybitny chef. Restauracja była wypieszczona. Kończyli wtedy hotel. Wielkim nakładem środków, ale i z wielkim smakiem, wielką pieczołowitością. Mieli rezerwacje na dwa lata z góry. Uroczy, mili ludzie z wizją. Gdybym miał to najkrócej określić, to powiedziałbym, że to lokalni patrioci – wspomina Makłowicz.

„Jak ja spojrzę ludziom w oczy?”

Odcięty w restauracjach prąd oraz kolejni, upominający się o zapłatę, wierzyciele coraz bardziej przytłaczali zadłużonego restauratora.

- Kilkukrotnie mówiliśmy: „Tato, będziemy z tymi ludźmi rozmawiać, dogadamy się. Poprosimy ich o dłuższą spłatę tego wszystkiego – przywołuje Tokarski. I wyjaśnia: - W większości to miejscowi ludzie. Ale dla niego termin to był termin. Cały czas powtarzał: „Jak ja spojrzę ludziom w oczy? Jak w ogóle będę z nimi rozmawiał? Jak ich minę na ulicy?”. To go cały czas przytłaczało.

Problemy spowodowały konieczność zwolnienia pracowników.

- Kucharzy, kelnerów, recepcjonistki. Bardzo to przeżywał, chyba tego było mu najbardziej żal, że musi podjąć tak drastyczne kroki. Mówił, że nie będzie go stać na to, żeby nas utrzymać – mówi Rogowska.

Co dalej z biznesem?

- Od dwóch miesięcy jesteśmy zamknięci i cały czas słyszymy, że coś będzie. A dwa miesiące ludzie muszą dostać wypłaty, opłacone muszą być media i wszystko, a robimy 25 proc. tego, co wcześniej. Te 25 proc. nie starcza nam nawet na koszty – mówi Jakub Tokarski.

- Chcielibyśmy kontynuować dzieło ojca. Zrobimy wszystko, żeby o to walczyć. To zbyt wiele, żeby to, ot tak oddać. Zrobimy wszystko, ale jest to tak wielkie przedsięwzięcie, że bez środków pomocowych czy powrotu do normalności nie jesteśmy w stanie tego zrobić – kwituje Topolski.