Uwaga!

odcinek 6066

Dramatyczny opis sytuacji swojej rodziny zamieściła w internecie żona górnika, który przebywał na kwarantannie. Pani Anna i pan Tomasz przez wiele dni bezskutecznie prosili o pomoc, dla swojej 2-letniej córki, która miała objawy zarażenia koronawirusem.

Wirus w kopalni

Mąż pani Anny jest górnikiem. Po badaniach przesiewowych, przeprowadzonych w kopalni, okazało się, że jeden z górników ma wynik dodatni. Pan Tomasz z całą rodziną został skierowany na kwarantannę.

Na początku nic nie wskazywało, żeby ktoś z pięcioosobowej rodziny był zarażony. Po kilku dniach, ich córka zaczęła mieć objawy podobne do tych, które towarzyszą zakażeniu.

- U naszej dwuletniej Marysi zaczęło się od gorączki. Nie jesteśmy rodzicami, którzy panikują, ale kiedy w nocy termometr wskazał ponad 40 stopni u dziecka, które waży 10 kg zrobiło się poważnie – opowiada Anna Piechaczek.

- Gorączka, kaszel, duszności na pewno powinny rodziców zaniepokoić. U dzieci z COVID-19 stwierdzano także biegunkę, zaburzenia węchu i smaku. Dzieci, które przestają jeść, szybko się odwadniają i wymagają nawadniania dożylnego. Dzieci z takimi objawami powinniśmy podejrzewać o COVID–19 – komentuje Lidia Stopyra, ordynator oddziału chorób infekcyjnych i pediatrii Szpitala Specjalistycznego im. Stefana Żeromskiego w Krakowie.

Rodzice zaczęli szukać pomocy. Dzwonili do szpitala w Żorach, w Rybniku, na numer 112, do sanepidu. Wszyscy odsyłali ich z kwitkiem, bo wciąż nie mieli wyników testów na obecność koronawirusa. Nikt nie wiedział, gdzie ich skierować, czy do szpitala jednoimiennego, czy na zwykły oddział pediatryczny.

- Najbardziej frustrująca była ta spychologia. Jedni odsyłali nas do drugich i nikt nie umiał konkretnie pomóc – wspomina Piechaczek.

- Dziecko z kwarantanny powinno być izolowane, ale dwulatek z wysoką gorączką na pewno wymaga zbadania przez lekarza. Może to być zwykła infekcja wirusowa, ale może być na przykład sepsa – dodaje Lidia Stopyra.

Zobacz także: Czy witamina K może mieć wpływ na przebieg COVID-19?

Po wielu telefonach i prośbach do rodziny w końcu przyjechał wymazobus. Pobrano od wszystkich próbki. Rodzina cierpliwie czekała na wyniki testów. Po kilku dniach bezskutecznego oczekiwania na wynik pracownik sanepidu przyznał, że ich wymazy zaginęły.

- System zapomniał o takich jak my, o ludziach w kwarantannie z problemem zdrowotnym – mówi Anna Piechaczek.

Wyczekiwana pomoc

Po tygodniu oczekiwań, rodzina na własną rękę znalazła pomoc w szpitalu w Raciborzu. Najpierw lekarka przeprowadziła z matką ponad pół godzinny wywiad telefoniczny, a następnie przekazała informację, że przyjedzie po nich transport medyczny.

- Kiedy w końcu przyjechała karetka po córkę i razem z mężem pojechała do szpitala wiedziałam, że jest bezpieczna. Choć myśl, że mnie z nią nie będzie była trudna do przyjęcia. To był moment, kiedy emocje wzięły górę, siadłam do komputera i opisałam całą sytuację – opowiada Anna Piechaczek.

Pani Anna nie przebierała w słowach.

„Co się człowiekowi na usta ciśnie to każdy wie. Co to za instytucja, która gubi wyniki badań na chorobę zakaźną w czasie pandemii? Przecież my jesteśmy żywymi ludźmi, którzy robią wszystko żeby uzyskać pomoc, bo jesteśmy zostawieni sami sobie…”

W szpitalu okazało się, że córka ma wynik dodatni, wkrótce wykazano, że zakażony jest także ojciec. Na jedenaście dni zostali w szpitalu.

- Cała sytuacja wiele nas kosztowała. Gdyby chodziło o mnie czy męża, to pewnie po prostu byśmy to przeleżeli. Tu chodziło o małe dziecko. Potrzebna jest iskierka dobrej woli, niech pracownicy sanepidu pamiętają, że po drugiej stronie telefonu jest człowiek i realne problemy – kończy Anna Piechaczek.

Więcej informacji na temat koronawirusa znajdziesz na stronie Zdrowie.tvn.pl >>>